czerwca 15, 2018

,,Dzień ostatnich szans''- miłość najdoskonalszym z leków. Podobno.

Choroby nie są już tematem tabu. Dużo czasu, przez ostatnie lata, poświęca się schorzeniom na tle psychicznym. Jednak nie zapomina się o tym, 
co trawi też nasze ciało i jaki ma to wpływ na naszą duszę. Historia choroby jak i sama choroba,  o której mowa w książce są zmyślone. Na sam koniec, autorka w przypisie wspomina, że hipergruźlica nie istnieje. Jednak nie zapominajmy, że gruźlica owszem. 

Moja babcia miała gruźlicę, wiem jak wygląda przebieg tej choroby. Mity, że w dzisiejszych czasach nikt na to nie, choruje to brednie. Pomimo moich biologicznych spaczeń, nie przeszkadzało mi, że czytam historię wyimaginowanej choroby i zmyślonego ośrodka. Skupiłam się na tym, po co autorka w ogóle tworzy coś co nie miało miejsca. Odpowiedź jest prosta. 
By nie skupić się na samej wiedzy naukowej o przebiegu i konsekwencjach schorzenia, lecz na jego wpływie na życie młodego, dorastającego człowieka, zmuszonego opuścić dom i swoje życie by zmierzyć z procesem leczenia. 
Czy autorce się to udało? O tym już za chwilkę. 




Książka podoba mi się pod względem kompozycyjnym. To jest istotne, pokazanie perspektyw dwójki nastolatków z odmiennymi priorytetami. 

Może ich zaloty są tutaj trochę dziecinne, złamane serce 13-latki, którą wystawił chłopak na potańcówce kolonialnej, to nie jest powód by chować nie wiadomo jaką urazę. Nie lubię wyolbrzymionych uczuć. Tutaj wątek miłosny odgrywa dość istotną rolę. Latham, w którym znajdują się nastolatki chore na gruźlicę, to idealne miejsce na rozwój miłostek między pacjentami ośrodka. Nie chcę spoilerować tego co dzieje się w powieści. Ale powiem bez ogródek, wątek uczuciowy jest tutaj piętą Achillesową. Zakończenie powieści pokazuje, że wypowiedziane słowa ,,kocham cię'' ze strony bohaterów,
w pokoju numer 6 gdzie mieszkał Lane były przerysowane. Myślę, że jeśli autorka chciała pokazać to, że gdy coś nam przydarza, nie koniecznie musi trwać wiecznie ale nadal może być czymś pięknym w naszej głowie, nie musiała od razu rzucać ( kolokwialnie mówiąc ) z grubej rury wyznaniem miłości. Powinna zostawić to wspomnieniem nastoletniej, przelotnej miłości. To taki rzucający się mi w oczy mankament. 


Jednak co do choroby, bo to o niej głównie miała być książka. Tego na początku nie jest za wiele. Mam wrażenie czasem, jakby choroba była tak już mocno zakorzeniona w te młode organizmy, jakby stała się już tak istotną częścią ich życia, że przestaje być zauważana. Dużą uwagę autorka przywiązuje do opisywania bólu fizycznego, jaki gruźlica odciska na nastolatkach. Myślę, że to ważny element. Pokazywanie ograniczeń jakie spotykają chorych na gruźlicę. 

Końcówka książki przykuwa większą atencję. Gdy zabierałam się do lektury, historia wydawała mi się mdła, z czasem rozwinęła się na tyle, że doczytałam ją do końca. Były dwa wątki które mnie może nie zaskoczyły, 

ale usatysfakcjonowały. Dla nich było warto dokończyć lekturę. 

Przyznam się, że troszkę się wzruszyłam. Potraktowałam książkę dość osobiście. Starałam się jak najlepiej tylko potrafię, wejść w życie i sytuację bohaterów, dlatego koniec lektury był naprawdę przykry. Taki jaki lubię i za jakim ostatnio tęskniłam. 

Myślę, że Robyn Schneider zrobiła kawał dobrej roboty. Nie jest to wymagająca lektura ale jak na książkę dla nastolatków, starająca poruszyć dość istotny problem. Jak już sięgać po młodzieżówki, to tylko tego pokroju. 

,,Jak bardzo się pomyliłam. Rzeczy chwilowe wcale nie mają mniejszej wartości, bo w życiu nie chodzi o to, jak długo coś trwało, tylko że się wydarzyło. [...].''

CleoSev

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 (Nie)banalne przygody literackie , Blogger